Lilo & Stitch
W 2025 roku, w obliczu rosnącej fali adaptacji aktorskich klasyków animacji, "Lilo i Stich" jawi się jako zaskakująco udany i, co najważniejsze, pogłębiony powrót do materiału źródłowego. Oryginalna animacja z 2002 roku stanowiła anomalię w portfolio Disneya, odbiegając od utartych schematów baśniowych opowieści na rzecz intymnego studium rodziny, straty i poszukiwania przynależności. Najnowsza inkarnacja w pełni wykorzystuje ten potencjał, oferując widzom dojrzałą i wrażliwą interpretację.
Film Disneya z 2002 roku wyróżniał się zarówno pod względem wizualnym, jak i narracyjnym. Zamiast idealizowanych, eterycznych postaci, Chris Sanders i Dean DeBlois przedstawili Lilo i Nani Pelekai jako bohaterki osadzone w rzeczywistości, z fizycznością odzwierciedlającą ich codzienną walkę o przetrwanie. Aktorska adaptacja konsekwentnie podtrzymuje tę estetykę, prezentując protagonistki w sposób autentyczny i daleki od idealizacji. To odejście od "księżniczkowego" archetypu, na którym Disney budował swoją markę, jest kluczowe dla wiarygodności opowieści o samotności i odrzuceniu.
Centralne wątki opowieści – trauma po śmierci rodziców, trudności finansowe, społeczne ostracyzmy i desperackie próby utrzymania rodziny razem – są w wersji aktorskiej traktowane z należytą powagą i subtelnością. Twórcy nie uciekają od trudnych emocji, a wręcz pogłębiają je, pozwalając na bardziej empatyczne zrozumienie psychiki Lilo i Nani. W ten sposób film zbliża się do stylu narracyjnego charakterystycznego dla studiów takich jak Ghibli, gdzie złożoność ludzkich doświadczeń jest eksplorowana z wrażliwością i bez zbędnego uproszczenia.
Aktorstwo, scenografia i reżyseria łączą się, by stworzyć spójną wizję, która honoruje oryginalny materiał, jednocześnie nadając mu nową, bardziej refleksyjną warstwę. "Lilo i Stich" w wersji aktorskiej to nie tylko wizualny spektakl, ale przede wszystkim studium ludzkiej kondycji, ukazujące, jak w obliczu przeciwności losu rodzi się "ʻohana" – rodzina, która nigdy nie zostawia nikogo w tyle. To produkcja, która wykracza poza ramy typowej rozrywki familijnej, oferując widzom w każdym wieku wartościowe i poruszające doświadczenie.
Mission: Impossible - The Final Reckoning
Trzy lata po triumfie "Top Gun: Maverick", którego premiera w Cannes stanowiła apoteozę kinowego widowiska i potwierdzenie dominacji Toma Cruise’a, reżyser Christopher McQuarrie powraca z "Mission: Impossible – Final Reckoning". Jest to deklarowane pożegnanie z kultową serią i zarazem druga część epilogu rozpoczętego w "Dead Reckoning – Part One". Film ten, choć obarczony brzemieniem koniecznego wprowadzenia narracyjnego, ostatecznie potwierdza status Cruise’a jako ikony kina akcji i niekwestionowanego mistrza praktycznych efektów specjalnych.
Ubiegłe lata umocniły pozycję Cruise’a w Hollywood. Już nie musi udowadniać swojego "boskiego" statusu, co zresztą odzwierciedla jego stonowane wejście na oficjalną premierę "Final Reckoning". Jednakże, kiedy gasną światła, ekran ożywa, ukazując jego niezmienną, nadludzką zdolność do realizacji niemożliwego. To esencja jego wizerunku w cyklu "Mission: Impossible", gdzie z każdą kolejną częścią zaciera się granica między aktorem a postacią, a jego osobiste poświęcenie dla rzemiosła staje się integralną częścią spektaklu.
Punkt wyjścia fabularnego "Final Reckoning" jest złożony. Kontynuując wątki z poprzedniej części, film wprowadza widza w świat walki z wszechpotężną, złą sztuczną inteligencją znaną jako Entity. Cel Ethana Hunta (Cruise) jest jasny: odnaleźć klucz źródłowy, który pozwoli powstrzymać to globalne zagrożenie. Świadomy dwuletniej przerwy między filmami, McQuarrie decyduje się na niezręczne, choć konieczne, streszczenie poprzednich wydarzeń. Ten początkowy zabieg, przypominający serialowy skrót, stanowi kompromis między autonomią fabularną a potrzebą spójności narracyjnej.
Mimo tych początkowych trudności, które rozpraszają widza przez pierwsze trzydzieści minut seansu, "Final Reckoning" szybko odnajduje swój rytm. Gdy fabularne tryby zaczynają pracować, McQuarrie po raz kolejny demonstruje maestrię w budowaniu napięcia i zarządzaniu akcją. Podobnie jak "Dead Reckoning: Part One", film ten składa się z kilku przeciągniętych do granic możliwości sekwencji, które stanowią kulminację dla widza. Sceny powietrzne i podwodne w "Final Reckoning" stanowią jedne z najbardziej imponujących osiągnięć realizacyjnych w całej serii, podkreślając bezkompromisową świadomość języka gatunku przez reżysera. Zdolność McQuarrie'ego do równoległego montażu kilku linii narracyjnych i oferowania ciągłego suspensu, prowadząc do momentów ekscytującego kulminacji, jest godna podziwu.
Spektakularność akrobacji Cruise’a pozostaje integralną częścią sukcesu serii. W wieku 62 lat, aktor nadal osobiście wykonuje najbardziej niebezpieczne wyczyny, od wspinaczki na Burdż Chalifa, przez skoki na motorze w przepaść, po kontrolowane upadki. Jego bezwarunkowe oddanie efektom praktycznym, widoczne w każdym zmęczonym spojrzeniu, jest dowodem na coś więcej niż marketing – to artystyczne poświęcenie, które stawia go w jednym rzędzie z takimi ikonami jak Buster Keaton.
Co intrygujące, to przywiązanie do fizyczności i "offline'owych" działań łączy się z głównym tematem "Final Reckoning": walką z technologią przejmującą władzę nad człowiekiem. Film McQuarrie'ego unika pułapki reakcyjnej fobii technologicznej, czyniąc z Cruise’a symbol siły namacalności i człowieczeństwa w obliczu cyfrowej dominacji. "Świat wciąż cię potrzebuje" – to zdanie wypowiedziane w filmie rezonuje nie tylko w kontekście fabuły, ale także jako hołd dla aktora, którego obecność w kinie wciąż pozostaje niezastąpiona.
Oszukać przeznaczenie: Więzy krwi
Po blisko piętnastu latach od premiery poprzedniej odsłony, seria "Oszukać przeznaczenie" powraca z filmem "Więzy krwi", który z chirurgiczną precyzją kontynuuje swój gatunkowy rytuał. Franczyza, od ćwierćwiecza celebrująca nieuchronność śmierci i złośliwość losu, po raz kolejny stawia pytanie o ludzką zdolność do uniknięcia predestynacji. Choć film nie rości sobie pretensji do głębokich filozoficznych rozważań, dostarcza widzom wyrafinowanej rozrywki w konwencji makabreski, czyniąc go jednym z najbardziej zabawnych, a zarazem bezlitosnych tytułów w gatunku.
Seria "Oszukać przeznaczenie" nigdy nie charakteryzowała się nadmierną pretensjonalnością tematyczną czy psychologiczną głębią postaci. "Więzy krwi" wpisują się w tę tradycję, choć subtelnie wprowadzają wątki lęku przed śmiercią, dziedziczenia traumy i godzenia się z fatum. Te motywy są jednak konsekwentnie zbywane złośliwym poczuciem humoru, a główny nacisk kładziony jest na intensyfikowanie naszych własnych natręctw i fobii związanych z pechem i złośliwością materii.
Tym razem scenarzyści, Guy Busick i Lori Evans Taylor, wprowadzają elementy dynamiki rodzinnej ("przekleństwa pokrewieństwa"), co pozwala na sprawniejsze rozwijanie fabuły i intrygujące zwroty akcji. Chociaż postacie pozostają pretekstowe, ich interakcje są bardziej angażujące, a humor, często zderzający ze sobą lubiących się, lecz spierających bohaterów, dodaje filmowi lekkości. Ta zabawa w kotka i myszkę ze śmiercią, stanowiąca o sukcesie cyklu, osiąga tu nowe poziomy pomysłowości. Dodatkowo, film sprawnie wykorzystuje klisze gatunkowe, nawiązując m.in. do "Martwego zła" i oferując pożegnalny występ Tony'ego Todda w roli proroka.
Reżyseria Zacha Lipovsky'ego i Adama B. Steina charakteryzuje się kreatywnym zarządzaniem napięciem. Gdy paliwem wydarzeń jest połączenie efektu motyla i prawa Murphy'ego, groteska i groza osiągają przyjemną równowagę. Twórcy świadomie manipulują oczekiwaniami widza, sugerując niebezpieczeństwo, by uderzyć w najmniej spodziewanym momencie. Inscenizowane wypadki są groteskowo skomplikowane, lecz zarazem logicznie spójne, co prowadzi do znanej i lubianej "makabrycznej widzialności obcowania człowieka z materią".
"Oszukać przeznaczenie: Więzy krwi" to produkcja, która skutecznie łączy pokolenia i stanowi idealną propozycję na wspólny seans. Oferuje kino, które prowokuje zarówno śmiech, jak i odruchy zasłaniania oczu. W swojej formule, to zarówno filmowe studium fatalizmu, jak i kreatywny antyporadnik BHP, od którego trudno oderwać wzrok.
The Last of Us
Drugi sezon serialu "The Last of Us" na platformie HBO, będący bezpośrednią adaptacją kontrowersyjnej gry wideo "The Last of Us Part II", stanowi przedmiot intensywnej debaty. Pomimo sukcesu pierwszej serii, która udowodniła możliwość wartościowej adaptacji arcydzieła, najnowsza odsłona odzwierciedla ostrożność twórców w obliczu powszechnie dyskutowanych zmian fabularnych i tonalnych oryginału. Adaptacja tej żywej popkultury ostatnich dwóch dekad, znanej szerokiemu gronu odbiorców, z natury rzeczy jest przedsięwzięciem ryzykownym.
Pierwszy sezon serialu świadczył o odwadze w konfrontacji z materiałem źródłowym, usprawiedliwiając tym samym swoją filmową egzystencję. Drugi sezon zdaje się unikać podobnego ryzyka. Twórcy z niepokojącą wiernością odwzorowują wydarzenia i ton sequela gry, co zaskakuje, biorąc pod uwagę polaryzujące reakcje, jakie wywołała "Part II". Zarzuty, często wykraczające poza powierzchowne kontrowersje, dotyczyły transformacji Joela w postać osłabioną oraz Ellie w maszynę do zabijania, a także utraty ulotnego piękna na rzecz brutalności postapokaliptycznego świata.
Faktycznie, drugi sezon serialu przedstawia Joela jako postać znacząco zmienioną, a Ellie jako jednostkę zafiksowaną na celu, w świecie pozbawionym subtelniejszych odcieni. Jest to wierność wobec wizji gry, która, choć artystycznie prowokacyjna, stanowiła rodzaj "napaści" na narracyjny ładunek pierwowzoru. Serial wiernie oddaje ten obarczony melancholią, pozbawiony nadziei klimat, w którym opowieść o desperackim poszukiwaniu sensu w obliczu straty i spirali przemocy pozostaje głównym motywem.
W poprzednim sezonie mieliśmy do czynienia ze skrajnościami adaptacyjnymi: doskonałym odcinkiem o Billu i Franku, który nadał filmowy sens historii, oraz mniej udaną adaptacją dodatkowego scenariusza "Left Behind", która pozbawiła go metaforycznej głębi poprzez linearną narrację. W bezpieczniejszym, asekuranckim drugim sezonie brakuje tego rodzaju rozmachu. Twórcy podążają szlakami cyfrowego oryginału, pozwalając sobie na odstępstwa jedynie w bezpiecznych obszarach, co prowadzi do wątków, które rzadko wnoszą istotną wartość. Pomimo kilku udanych sekwencji, jak atak zainfekowanych na Jackson, czy precyzyjnie nakreślony konflikt między Wilkami a Serafitami, serial sprawia wrażenie pospiesznego i przeładowanego, z kulminacją, która wydaje się niewystarczająco dopracowana.
Kreacje aktorskie Pedro Pascala (Joel) i Belli Ramsey (Ellie) pozostają solidne, choć scenariusz nie ułatwia im zadania, często sprowadzając ich postacie do funkcji narracyjnych. Kaitlyn Dever jako Abby dostarcza godnej uwagi, choć ograniczonej czasowo, roli dramatycznej, ukazując złożoną mieszankę apatii, wściekłości i wrażliwości. Pozostała obsada prezentuje zróżnicowany poziom, z Jeffreyem Wrightem (Isaac) i Gabrielem Luną (Tommy) wyróżniającymi się niuansowaniem swoich ról.
Ostatecznie, drugi sezon "The Last of Us" funkcjonuje jako wierne streszczenie gry. Choć wizualnie dopracowany, z sugestywną muzyką i solidnym aktorstwem, brak mu narracyjnego oddechu i przestrzeni na kontemplację skomplikowanych emocji, które tak mocno definiowały oryginalną grę. Jeśli widz odetnie się od kontekstu arcydzielnego pierwowzoru, otrzymuje jedynie solidną postapokaliptyczną wizję na poziomie lepszych sezonów "The Walking Dead". Jeśli jednak dostrzeże w adaptacji bilans wykorzystanych i straconych szans, "The Last of Us" pozostaje intrygującą przygodą i ważną popkulturową obietnicą, którą twórcy wciąż mają szansę w pełni zrealizować w kolejnych sezonach.